Przejdź do głównej zawartości

Orlen Warsaw Marathon 2019 - relacja debiutanta

Jest sobota, 13 kwietnia, godzina 10:27 - dzień przed Orlen Warsaw Marathon 2019. Przepełniony różnorodnymi myślami,  wychodzę z domu na rozruch. Po powrocie z tego mini-treningu, czeka mnie seria zaplanowanych prac domowo-przedwyjazdowych. Po zebraniu wszystkich rzeczy, które oceniam jako warte spakowania, stwierdziłem "Sporo tego!". Maraton przez duże M. Jakoś w okolicach godziny 15 podjeżdżam po Waldka i ruszamy! Droga do Warszawy mija nam miło i przyjemnie, przy pogawędkach i dobrej muzyczce. Około godziny 19 jesteśmy już w naszej, warszawskiej "mecie", przy al. Waszyngtona - super blisko Stadionu Narodowego. O godzinie 19:15, w towarzystwie Ewy i Kamila, lądujemy w Expo, które prezentuje się bardzo przyjemnie. Odbieramy pakiety startowe, a ja korzystam z orlenowej ścianki, dzięki czemu mam takie, wesołe dla mnie, zdjęcie.
fot. Ewa
Po powrocie ładujemy na pokład pizzę, a ja przygotowuję wszystkie cuda, aby już wieczorem mieć wszystko gotowe na 100%. Waldek nie musi tego robić, bo biegnie Oshee 10k. Wiadomo, dychę to można na luzie i z marszu potraktować - tym bardziej, gdy biegnie się rekreacyjnie ;) Miałem sporą rozkminkę, jak się ubrać, ponieważ, w ciągu ostatnich 24 godzin, pogoda była bardzo zmienna i nadal postanowiła taką być. Wymyśliłem dość ciekawe rozwiązanie, które dobrze się sprawdziło i dało mi duży komfort podczas biegu, o czym wspomnę w dalszej części. Pobudkę ustawiam na okienko 6:40-7:10 (używam aplikacji Sleep Cycle, którą, przy okazji, polecam), a na 8:00 umawiamy się, przy naszym budynku, z Konradem, który mieszka tuż obok nas. Intensywny dzień wespół z podróżą spowodowały, że, bez najmniejszych problemów, zasypiam o godzinie 23:05 - według historii snu z zegarka ;) Budzik dzwoni o 7:05. Spałem świetnie. Poranne słońce napawa radością i energią, tym bardziej, że przywykłem do rolet zewnętrznych ;) Chwila spokoju w wyrku, sprawdzam tętno - zegarek pokazuje 46 uderzeń na minutę. Jestem idealnie wypoczęty, czuję się wyśmienicie, wreszcie nadszedł TEN DZIEŃ! Czas na zagotowanie wody na poranną, kultową, przetestowaną po stokroć, owsiankę. Moja ulubiona wersja to płatki owsiane (górskie) + suszone oraz pokrojone: morele, mango, żurawina oraz daktyle i banan. Dziś wersja "średnia", bowiem start za półtorej godziny, więc nie można dać ponieść się smakowi ;) Wyglądamy przez okno - tam piękne Słońce oraz rześkie powiewy wiatru, na termometrze 4 stopnie. Z tego, co widzę w historycznym zapisie temperatury, pomiędzy godziną 8, a 13 temperatura wzrastała od 4 do 13 stopni. Odczuwalna, z racji powiewów wiatru, rano była na pewno niższa. W sumie trafiłem na bardzo dobre warunki do startu w maratonie :)
"Zaspańce w windzie"
O godzinie 8:00 meldujemy się przed budynkiem - jest rześko, nawet bardzo rześko, a nasze twarze, jak widać powyżej, zaspane! :) Zasuwamy w kierunku "lokalizacji klasycznej" dla biegaczek i biegaczy z drużyny Biegnij z ProService, aby zrobić sobie taką oto, wspólną fotę.
fot. Blanka
Dajemy sobie kopniaki i przybijamy piątki na szczęście. Dzielimy się na dwie grupy (maraton, 10k) i ruszamy do depozytów. To czas na finalną wersję ubioru. Z racji, że naprawdę momentami srogo powiewa chłodem, decyduję, że ubiorę singlet, a na niego krótki rękaw (nietypowe rozwiązanie, ale testowane przeze mnie) - nasze firmowe, drużynowe koszulki, są bardzo, bardzo przewiewne, a nie wyobrażam sobie, aby dziś nie startować w barwach #biegnijzproservice. Z kolei w jednej warstwie jest mi ewidentnie za zimno! Do tego zakładam rękawki i cienką chustę na szyję - z jednej strony był to może niepotrzebny ruch, ale miał też, niespodziewanie, swoją dobrą stronę, o czym wspomnę później. Na rozgrzewkę udaję się wspólnie z Konradem, ponieważ startujemy ze stref, do których prowadzi ta sama brama wejściowa. Mamy idealną ilość czasu, aby zamienić kilka słów, wykonać solidny zestaw ćwiczeń doprowadzających nas do pełnej gotowości i dopić ostatnie łyki izo. Takie "małe momenty" cieszą mnie bardzo, bo zwykle startuję sam. Jednak gdy co jakiś czas przyjeżdżamy do Warszawy i spotykamy naszych, biegowych znajomych lub Oni przyjeżdżają do nas, wtedy te chwile mają dużo większą moc :) Konrad wprowadził mnie w świat biegania. Napiszę to ponownie i może po raz ostatni, aby go nie wkurzać ;) uważam go za pierwszego, biegowego trenera, choć on tego określenia nie lubi! Otrzymałem od Niego ogromną ilość informacji, szczególnie na początku "biegowej przygody". Dzisiaj w końcu biegnę z Nim maraton! Jest MEGA! Świeci słońce, Wisła płynie, a wszędzie dookoła biegowe wariaty! Po rozgrzaniu czuję, że powietrze jest wręcz orzeźwiające i to wszystko powoduje, że krew zasuwa jak po espresso, a na buzi ciągle widnieje  banan. Poziom motywacji sięga pod sam korek! Czas na przybicie piątki z Konradem, dobre słowo i wchodzimy do swoich stref. Owijam się folią NRC, aby utrzymać ciepełko i zmierzam ku mojemu sektorowi, aby wejść do niego o godzinie 8:56 i strzelić sobie pamiątkową, przedstartową fotę, z bramą startową w tle.
"Tuż przed startem. Ciary, ciary i jeszcze raz ciary..."

Czas na rytualne sprawdzenie wszystkich detali - sznurowadła, spodenki, żele, numer startowy i wykonanie ostatnich elementów dynamicznego rozciągania, co bardzo lubię uskuteczniać, przed każdym startem. Folię NRC odkładam na bok, umieszczając ją w towarzystwie innych, tak aby za moment nigdzie nie pofrunęła. Jestem gotów!

Jednak niespodziewanie, podczas momentu startu, doszło do pomyłki. Mieliśmy startować minutę po zawodnikach jadących na wózkach, tj. po drugim wystrzale, lecz na skutek niezbyt precyzyjnej informacji, elita ruszyła jednocześnie z wózkami, po pierwszym. Efektem domina wystartowała cała reszta, łącznie ze mną.
"Za chwilę ruszamy"
fot. fotomaraton.pl
Start?! Pamiętam ten moment doskonale. Wreszcie! Doczekałem się, kurde! Jakieś 100 metrów po przebiegnięciu "kreski" mijam się z Bartkiem - On biegnie Oshee 10k - i przesyłamy sobie piąteczki. Przemiły moment - zapamiętałem go bardzo dokładnie :) Wspomnę, iż zawodnicy, startujący na obu dystansach, ruszali jednocześnie, lecz przeciwnych kierunkach. Śmigaj naprzód i skręcam w lewo, mały podbieg i ruszamy w kierunku al. Waszyngtona, aby przebiec przy budynku, w którym się zatrzymaliśmy. Zegarek daje znać o pierwszym lapie - 5m05s, ciut za szybko. Na drugim kilometrze mijam elitę, będącą już na czwartym. Jak oni niesamowicie biegają! Pierwszy raz w życiu miałem okazję zobaczyć na żywo tak szybkich zawodników i to jeszcze gdy są świeżutcy ;) Kolejny kilometr 5m05s, znowu kilka sekund za szybko. Pierwsze 3 kilometry miały być po 5m10s. Jednak na 3 kilometrze bardzo mocno wpadłem w maratoński rytm i postanowiłem, że nie będę korygował o te kilka sekund. Wchodzę na tempo 4:55-5:00 min/km i trzymam się go, jak rzep psiego ogona. Jednocześnie zsuwam rękawki w dół i myślę sobie - "Kurde, mało się przydały". Wtedy nie spodziewałem się, że, jeszcze przed metą, z przyjemnością je podciągnę. Kosmiczne emocje z momentu startu przerodziły się w koncentrację i skupienie - teraz nadszedł czas na wykonywanie planu, a jednocześnie czerpania niesamowitej przyjemności. Na czym tu się skupiać, ktoś może pomyśleć? Jednak jest na czym. Istotne jest, aby biec jak najbardziej ekonomicznie, równym rytmem i tempem, a jednocześnie najbardziej optymalną trasą. Jak ktoś liczy sekundy, istotny dla niego powinien być też każdy, nadmiarowo przebiegnięty, metr, a podczas maratonu, na kilkupasmowych ulicach, można nadrobić ich baaaardzo sporo. Poza tym, trzeba odpowiednio się nawadniać i odżywiać.
"Na piątym kilometrze"
fot. fotomaraton.pl

Kończąc siódmy kilometr, zbiegam z wiaduktu nad Al. Stanów Zjednoczonych, w kierunku ul. Egipskiej. Z oddali dostrzegam starszego Pana, który biegnie niebywale blisko krawężnika. Trzymałem się w tym miejscu blisko "atestowego optimum" - tak mi się wydawało - ale ten Jegomość biegł wyraźnie na skraju całej zgrai maratończyków, która, na tym etapie, była już dość luźna. Zbliżając się do tego Pana zauważyłem, że to Tadeusz Dziekoński. Tak, ten Tadeusz. Renomowany i bardzo znany, polski atester tras biegowych. Nie bez powodu biegł przy samym krawężniku :) Wyprzedzając, życzyłem powodzenia i wspomniałem, że przemiło było się spotkać.

Biegnie mi się wyśmienicie. Kilometry wpadają niesamowicie luźno. Niestety na pierwszym i drugim punkcie nawadniania ciut za dużo wypiłem, przez co w okolicach 10 kilometra zaczynał mnie lekko pobolewać brzuch, czy może był to początek kolki? Sam nie wiem. W każdym razie wiem, że nospa, którą profilaktycznie zabrałem, przydała się. Dziesięć minut i po sprawie. Dyskomfort sobie poszedł, brzuch luźny. Drugi żel, zjedzony na 12 kilometrze, wchodzi bez problemu, a woda smakuje jak zwykle :) Biegniemy Wałem Miedzeszyńskim i co ciekawe, według mnie, znacznie mniej nudno jest, gdy biegnie się tutaj za dnia! Pamiętam, że podczas Półmaratonu Praskiego odczuwałem tutaj to, o czym wszyscy mówili - kilka kilometrów ziewania. Dziś jest inaczej - biegnie mi się znacznie przyjemniej, a do tego Słońce naparza, wiatr lekko powiewa. Czas zdjąć i schować do kieszonki wspomnianą chustę... Po minięciu Stadionu Narodowego, na 14 kilometrze, spotykam dopingujących nas Adę i Julka. Od razu zauważony, zostałem przez nich konkretnie zdopingowany, ale byłem tak skupiony na biegu, że stać mnie było tylko na gestykulację. Z uśmiechem na twarzy, śmigam po Wybrzeżu Szczecińskim i wbiegam, po raz pierwszy dziś, na Most Świętokrzyski.
"Most Świętokrzyski na tle błękitnego nieba"
fot. fotomaraton.pl

Bardzo lubię ten most. Pamiętam, że przeszło mi przez myśl "Ciekawe jak to będzie biec po nim w drugą stronę, za 25 kilometrów". Tego dnia, dla mnie, nie było ciekawie :) Zbiegamy w kierunku słynnej ul. Tamka, aby w jej "kluczowym momencie" skręcić w lewo, w kierunku bardziej "zielonych" miejsc trasy. Popijam na punkcie izo i w tym momencie czuję, że wszedłem już na najlepsze, biegowe obroty. Kolejne kilometry wpadają w super równym tempie. Do tego Słońce zaczęło dogrzewać i na ul. Myśliwieckiej postanowiłem zdjąć jedną z koszulek, i przejść do trybu bez rękawów. Koszulkę "z krótkim" przewiązuję sobie na pasku startowym, a z racji, że jest super lekka, w ogóle mi nie przeszkadza. Wybija 18 kilometr, według zegarka pokonany w 4m53s. Wespół z kilkoma wcześniejszymi, pokonanymi poniżej tempa 5:00 min/km, daje mi to pozytywnych myśli, które mówią, że czekające mnie odcinki z podbiegami, na ulicach Górnośląskiej i Tamce, mogę pobiec spokojniej, niż planowałem. Na punkcie zjadam kolejny żel, popijając go wodą i po kilku chwilach, zaczynam dostrzegać pierwszy trudny odcinek. Trasa skręca w lewo, w ul. Górnośląską. Zwalniam, ale bez przesady. Kalkulowałem, że powinienem pobiec ten podbieg tempem ok. 5:20-5:30 min/km, a wyszło w okolicy 5:25. To również napawa mnie optymizmem  i daje nieco spokoju.

Na punkcie znajdującym się na 20 kilometrze wypijam magnezowego shota, którego zażycie mi polecono - dał mi małego kopa pozytywnego samopoczucia - chyba tylko tyle mogę o nim powiedzieć, poza tym, że nie odnotowałem żadnych skurczy do samego końca biegu. Dobiegamy do Starego Mokotowa i nadchodzi czas, na długą prostą, czyli ulicę Puławską. Znam jej dalszy odcinek, ponieważ część firmy, dla której świadczę usługi, miała przy niej jedną ze swoich siedzib. Ale dziś nie spieszno mi do tego, aby pracować. Ja dziś jestem tu po to, aby zasuwać do mety. W dalszym ciągu biegnie mi się doskonale i mam radochę jak smok. W tym momencie pogoda jest dla mnie absolutnie idealna. Dobiegam do punktu żywieniowego, zjadam pastylkę Dextro, popijam wodą i po dwóch minutach skręcamy w lewo, ku zbiegowi ulicą Idzikowskiego. W tym miejscu nadrabiam cenne sekundy i doganiam parę bydgoskich biegaczy, Elizę i Rafała (instagram.com/parkabiega), których spotkanie było miłą niespodzianką. Biegłem za nimi spory kawał drogi, początkowo nieświadomie, powoli się do nich zbliżając.

Chwilę po tym miłym spotkaniu,  popełniam pierwszy błąd. Na punkcie odżywczym "zamulam" i przebiegam strefę z wodą (a może jej tam nie było?) lądując w strefie z izotonikami - planowałem zjadać tu żel, czego nie zrobiłem, bo stwierdziłem, że nie będę łamał zasady popijania żelu wyłącznie wodą, aby nie doszło do problemów natury trawiennej. W tym momencie pisząc, wiem już co byłoby dla mnie lepsze! Chyba nawet zjedzenie tego żelu bez popijania! :) Dodatkowo, na moment zwolniłem, wypadłem z tempa i prawie cała praca na zbiegu poszła na marne. Jednak po chwili zegarek wybija 25 kilometr i pokazuje, że pokonałem go w czasie 4m56s. Niech będzie, aczkolwiek chciałem, aby było maksymalnie 4m50s. W tym momencie, naprawdę, za nic w świecie, nie sądziłem, że będzie to ostatni kilometr, przebiegnięty poniżej bariery 5:00 min/km...

Mimo, że dopiero co minąłem punkt odżywczy, natychmiast zaczynam odliczać metry do kolejnego, aby zjeść planowany żel. Długa prosta na ul. Sobieskiego nie ułatwia oczekiwania. W końcu skręcamy w ul . Gagarina i zjadam z wielką chęcią żel, popijam wodą i ponownie cała naprzód. Kolejne trzy kilometry pokonane w czasach 5m01s, 5m10s, 5m06s. Wytłumaczyłem je sobie jako chwilowy "tryb eko", z racji tymczasowego braku paliwa. Skręcam ponownie w lewo. Ulica Suligowskiego. Niczego sobie, wąska, krótka, kilka progów zwalniających. Po lewej i prawej bliskie zabudowania. Jednak zapamiętam ją na zawsze. "Tu się zaczęło". Chwilowy brak słońca, biegniemy w cieniu przez jakieś 3-4 minuty. Zaczynam czuć niepokojący chłód, przechodzą mnie dreszcze - pierwsza myśl - "Ooops, coś tu nie gra". Z sekundy na sekundę zaczynam coraz bardziej uświadamiać sobie, że muszę szybko reagować. Robi mi się już tak strasznie zimno, że podciągam rękawki i wyciągam chustę z kieszonki, po czym z przyjemnością otulam nią szyję. Polałem sobie głowę i plecy wodą na ostatnim punkcie i teraz przenikliwy wiatr, w tej wąskiej ulicy, na spółkę z wszechobecnym cieniem, mrożą mnie solidnie. Jest to pierwszy moment, kiedy czuję się naprawdę nieprzyjemnie, totalnie niekomfortowo. Jednak myślę już o ulicy Czerniakowskiej, do której za moment dobiegnę, bo wiem, że tam na pewno będzie cieplej. Chwilę później jestem już na "czerniakowskiej patelni". Wybija 29 kilometr - 5m16s - sporo za wolno. Uświadamiam sobie, że przegapiłem fakt wyraźnego spadku tempa. Staram się delikatnie korygować. Trasa ułatwia, bo prosto i płasko jak na stole. Zrobiło mi się cieplej, ale nadal czuję, że nie jest ze mną najlepiej. Chusta z powrotem do kieszeni, rękawki w dół. Czuję spadek mocy w nogach - na szczęście głowa świeżutka. Tętno nie wariuje, wcześniej też zgodnie z oczekiwaniami, bez niepokojącego przyrostu. Analizuję, myślę, co tu robić, co się stało? Teraz, gdy to piszę, znam już odpowiedź. Ale wtedy sądziłem, że wyłącznie przeholowałem z tempem, a odżywianie i nawadnianie da się jeszcze "naprawić", co próbuję zrobić na poniższym zdjęciu, po lewej stronie (30 kilometr).
Powyższe zdjęcia ukazują min. klasyczny #uglyfacechallenge oraz inne maratońskie wyrazy mojej twarzy ;)
fot. fotomaraton.pl
30 kilometr pokonuję w czasie 5m14s. Lekka korekta się powiodła, ale czuję, że moje nogi robią się coraz bardziej nieznośne. Czas przejść do planu B i przestać myśleć o ukończeniu w czasie 3g30m. Ustawiam sobie głowę na nowy cel - 3g40m. Nie jest łatwo. Ulica Czerniakowska z oazy ciepła przeistacza się w nieskończoną prostą. W celu ustawienia jej mentalnego końca, jako punkt odniesienia, wyznaczam sobie, doskonale widoczny, Pałac Kultury, który mieści się na wysokości końca mojej aktualnej przeszkody, czyli skrętu w Tamkę. Do tego czuję mocny smród spalin aut, które jadą na sąsiednich pasach. Pomagają kibice, stojący tuż przy jezdni i dopingujący wszystkich. To bardzo miłe i cenne, szczególnie w chwilach, jakie przeżywam. Chciałbym kiedyś pobiec w maratonie, gdzie na całej trasie znajdują się kibice... Z minuty na minutę odnotowuję spadek mocy. Nie jest dobrze, bo przede mną około godzina biegu, w tym oczekiwany podbieg. Kolejne dwa kilometry wpadają w czasach 5m22s i 5m36s. Słabnę i w głowie mam pełno różnych myśli. Samopoczucie fizyczne totalnie siada. Dobiegam do punktu przed Tamką i znowu popełniam błąd - tak teraz to mogę opisać - straciłem apetyt na żel i postanowiłem dokończyć bieg na pastylkach Dextro - to była zła decyzja. Bardzo, bardzo zła...

33 kilometr - Tamka. Taka miała być straszna i niszcząca, a przyznam, że gdybym był w normalnej formie, spokojnie pobiegłbym ją tempem planowanym, 5:20-5:30 min/km. Jednak nie dziś. Nogi robią się ołowiane, krok coraz krótszy. Naprawdę słabiutko, ale wiem, że jak dostanę się na górę, będzie "bonusowe" kilka kilometrów z górki. Na dodatek nagle spotyka mnie totalna niespodzianka!!! W połowie Tamki są! Moje Ziomy z "Biegnij z ProService". Skończyli bieg Oshee i, na mój widok, wydzierają się z daleka! Cieszę się i szczerze wzruszam - piękny moment! Ewa podbiega ze mną kawałek, zagaduje i pyta zmartwiona, bo widzi, że jest słabo - zabiera jednocześnie część mojego mikrobalastu, pod postacią chusty i koszulki "z krótkim", które na pewno nie będą mi już potrzebne. Melduję, że ogólnie czuję się dobrze, ale wiem, że będzie ciężko - że będzie to chyba najcięższe 10 kilometrów w moim życiu. Po chwili wracam do samotnej walki. Chce mi się strasznie pić - co ciekawe, to uczucie przyszło nagle - przecież chwilę temu piłem! Na moje szczęście, na samej górze Tamki, spotykam dwie dziewczyny, które zrobiły swój punkt nawadniania i częstowały colą - z radością w oczach wypijam cały kubek i szczerze im dziękuję! Chwilę po tym kubku coli z pełnym przekonaniem stwierdziłem, sam do siebie, że zepsułem sprawę z żywieniem i nawadnianiem na trasie... 33 kilometr, zawierający Tamkę, pokonałem w czasie 6m7s. Po wbiegnięciu na Krakowskie Przedmieście poczułem sporego kopa, co widać na poniższym zdjęciu.
"Po kubku coli na Krakowskim Przedmieściu"
fot. fotomaraton.pl
Dostałem "strzała cukrowego" i od razu zrobiło mi się lepiej. Ale o powrocie do tempa bliskiego 5:00 min/km nawet nie śniłem. Kalkulując, ile kilometrów przede mną oraz jaką mam stratę, cały czas wierzyłem w 3g40min, bo 34 kilometr przebiegłem w czasie 5m33s. Na ul. Bonifaterskiej robi się już bardzo "maratońsko". Sporo osób musi wspomagać się chwilą truchtu, czy nawet przystankiem na rozciąganie. Przykry widok. Zastanawiałem się wtedy, kiedy ja będę musiał zrobić sobie "chwilę przerwy". Dobiegam do maty, oznaczającej punkt kontrolny - 35 kilometr w czasie 5m51s - na zegarku 2:59:28, czyli 5 minut straty do planu marzeń, a kolejnych 5 do "wykorzystania" i ukończenia w czasie poniżej 3g40m. Poza międzyczasami, do kontrolowania czasu wykorzystywałem też pole danych "Dozen Run", zawierające funkcję "Race Time Predictor", na którym widoczny jest szacowany czas ukończenia zdefiniowanego dystansu (jedna z wielu opcji, poza "garminowymi"). On potwierdza moje kalkulacje i pokazuje wtedy 3:34:XX. Dobiegam do punktu, zjadam z apetytem żel, popijam wodą. Cola wszystko "naprawiła" i ochota na posiłek wróciła. Na szczęście nie doprowadziłem się do takiego stanu, w którym np. żołądek postanowiłby wykonać "rollback", tudzież organizm powiedziałby stanowczo "STOP! OTO TWOJA ŚCIANA" :)
"Na ulicy Bonifaterskiej - 35-ty kilometr"
fot. fotomaraton.pl
36 kilometr również przebiegam w czasie 5m51s, a kolejny w 5m40s mimo, że zbiegam Konwiktorską, do Zakroczymskiej, aby pod Mostem Gdańskim wybiec na Wybrzeże Gdyńskie - według zegarka (wysokościomierz barometryczny) 20 metrów w dół, na dystansie dwóch kilometrów. Bardzo z górki! Moje pierwotne plany zakładały, że będę tutaj urywał sekundy, ale dziś marzyłem, aby po prostu dostać się do mety, bez konieczności przejścia do marszu i "stracenia wszystkiego", na co pracowałem. Kolejna długa prosta przede mną. Jestem przy Multimedialnym Parku Fontann, który kojarzy mi się bardzo miło, z roku 2018, kiedy finiszowałem tutaj, bardzo udany, Półmaraton Warszawski. Po kolejnych 5m45s jestem na 38 kilometrze, przy Moście Śląsko-Dąbrowskim i zaczynam czuć najgorsze - jak ja to mówię - beton w nogach. Według zegarka długość mojego kroku spadła już teraz do wartości poniżej 1 metra. Mięśnie czworogłowe mówią "nie". Odliczam metry do kolejnego punktu odżywczego, ponieważ po ostatnim poczułem się znacząco lepiej i chcę tego ponownie ;) Mimo, że tempo biegu siadło, a, co za tym idzie, również tętno, jest mi ciepło - biegnę cały czas w singlecie, ze ściągniętymi rękawkami. Słońce pięknie świeci, jest przyjemnie. W końcu zegarek wybija kolejny lap - 39-ty w czasie 6m6s. Myślę sobie... Przede mną 3 kilometry "truchtu". Docieram do okolic Centrum Nauki Kopernik i punktu, na którym zjadam Dextro - "bo myślę, że na żel to już za późno i w sumie za wcześnie, bo chwilę temu jadłem" - popijam wodą i izotonikiem, a następnie  wracam do odliczania metrów do mety, skręcając w lewo na Most Świętokrzyski. Kibice pomagają i wspierają - pamiętam tablicę z napisem "KONIEC JEST BLISKO". Lubię to hasło ;)
Dwa oblicza mostu - po lewej na 40-stym kilometrze - po prawej na 15-stym :)
Człapię krokiem krasnala, gapiąc się z utęsknieniem na Stadion Narodowy - każdy milimetr mojego ciała chce już bardzo być tam, na mecie. Wreszcie skręcam w prawo, na Wybrzeże Szczecińskie - 40 kilometr stał się faktem - znowu wolniej od poprzedniego - tym razem 6m11s. Już teraz wiem, że nie ma szans na 3g40min i odbierając sygnały od moich nóg zastanawiam się, czy uda mi się doturlać w czasie 3:44:59. Taki plan C powstał w sekundzie. Patrzę przed siebie i widzę w oddali napis, który mówi, że został kilometr do mety. Byłem tak otumaniony chęcią bycia na jej linii, iż totalnie zapomniałem o zakładce, czyli skręcie w lewo, w ul. Sokolą. Gdy ją zobaczyłem przyznam, że wkurzyłem się solidnie - oczywiście na samego siebie :) Jednak sytuacja została uratowana, dzięki ponownemu zaskoczeniu ze strony grupy wsparcia "Biegnij z ProService", która zrobiła sobie ze mnie żarty ;)  Stwierdzili później, że mimo, iż prawie nie biegłem, to nie wyglądałem źle :D Turlam się na tej zakładce żółwim tempem - przez chwilę towarzyszy mi ponownie Ewa, o czym zupełnie zapomniałem i gdy przypomniano mi na mecie spotkanie z tej okolicy, byłem tym szczerze zaskoczony. Głowa jednak chyba zaczęła powoli przechodzić w tryb "offline"...
Ul. Sokola - 41-wszy kilometrfot. fotomaraton.pl
Nawrót i teraz już nic nie może mnie zaskoczyć. 41 kilometr w czasie 6m21s. Na zegarku 3:34:42. "Nie no, w 10 minut zrobię 1,2 kilometra. Bez jaj." Po chwili "przebiegam" pod wspomnianym wcześniej "napisem szczęścia", tj. "kilometr do mety". Czas na finisz. 
"Ostatnia prosta"
fot. fotomaraton.pl
Ale ja nie mam na niego siły. Sukcesywnie zwalniam, bo nogi już naprawdę zdecydowanie mówią "nie". Siłą woli i motywacji pokonuję ostatni "podbieg" przy Narodowym. Emocje sięgają zenitu, a tempo dramatu. Jednak teraz jestem już absolutnie pewien, że zmieszczę się w 3g45m. Dzisiaj żadna grupa kibiców nie jest w stanie spowodować, że urwę jakieś sekundy, że przyspieszę. Przez głowę przelatują wszystkie myśli, które powstawały na treningach. Nadchodzi SATYSFAKCJA. Przede mną ostatni zakręt. Co chwilę ktoś mnie wyprzedza, ale szczerze - nie obchodzi mnie to kompletnie. 42 kilometr w czasie 6m47s (długość kroku 88cm). No mówię - turbo żółw! Czas na ostatnią prostą i "najsmaczniejsze" metry. Jak się cieszę!!! Ciary są wszędzie! Zaczyna się fala niesamowitych emocji, niebywałej i totalnie niecodziennej radości.

W końcu jest! Meta! Czas 3:43:44.
"Wreszcie na mecie!"
fot. fotomaraton.pl
Otrzymuję medal i bardzo szybko staram się namierzyć coś do picia - bowiem nie podano mi nic od razu, a nadal czuję potrzebę nawadniania. Po chwili dopadam izotonik, biorę kilka łyków i opieram się na barierkach, opuszczając głowę w dół. Fizycznie czuję się bardzo kiepsko. Jest mi ogólnie słabo. W głowie miks myśli - z jednej strony mega radość, a z drugiej strasznie kiepskie samopoczucie. Jednak nie wyglądałem tak źle, aby stojący tuż obok ratownicy medyczni zawiesili na mnie wzrok na dłużej niż kilka sekund. Cały czas się pociłem, było mi również ciepło, co jest dla mnie oznaką, że nie jest "najgorzej". Po chwili niesamowicie przyjemnego bezruchu zaczyna jednak dopadać mnie solidny chłód oraz zaczyna burczeć mi w brzuchu. Wszystkie te uczucia potwierdzają to, do czego doszedłem po wypiciu coli - dostarczyłem zbyt mało kalorii podczas biegu, jak również niewystarczająco, a raczej nierówno, się nawodniłem. Nie jestem w stanie czekać przy mecie na pozostałych maratończyków, z naszej drużyny - zasuwam do depozytu, aby się przebrać i pożywić - przygotowałem tam sobie, w razie czego, dwa batony oraz pepsi. No właśnie - w razie czego. Założyłem, że na takiej imprezie, w strefie finiszera, spotka mnie ciepły posiłek. Nic z tego. Był mały wybór owoców i zimne napoje. Wstyd przez wielkie W! Ale mam to w nosie i nie zamierzam psuć sobie nastroju - mój zestaw dał radę, jest mi już znacznie lepiej. Przebrany i doładowany kaloriami, tuż przed wyjściem z depozytu, spotykam Roberta - który biegł jako zając Beaty - i dowiaduję się, że udało się Jej połamać, z dużym zapasem, "czwórkę". Super wiadomość! Czas wydostać się z tej strefy i uderzyć do slow/fast-foodów, które mieściły się przy mecie. Zamówiłem burgera z frytkami oraz piwko. Burgera jadłem przez jakieś pół godziny - mimo, że czułem się już dobrze, organizm nie miał jeszcze ochoty na treściwy posiłek, po dawce "szybkich węgli". W międzyczasie dotarła do mnie moja "grupa wsparcia" i zrobiło się już naprawdę miło. Wreszcie wróciłem już całkowicie do żywych i zacząłem cieszyć się całym sercem z osiągniętego wyniku. O, tak właśnie się cieszyłem :)
fot. Ewa
Podsumowując, był to dla mnie udany start. Cieszę się bardzo z osiągniętego wyniku, mimo tego, że do realizacji, bardzo ambitnego planu A, było daleko. Była to dla mnie piękna przygoda, a jednocześnie ogromna lekcja - co istotne, zupełnie inna niż ta, którą odnotowałem podczas pierwszego maratonu, w wersji trailowej. Przyznam, że z nich dwóch wybieram przełajową, choć - jak wspominałem - marzy mi się pobiec ulicami Londynu, czy Berlina. Pewnie kiedyś to zrobię :)

Na koniec dziękuję całej "grupie wsparcia".
Każdemu z osobna oraz Wszystkim razem. 
Jesteście Najlepsi!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mój pierwszy maraton - osobista relacja z III Maratonu Puszczy Bydgoskiej

Gdy tylko zacząłem myśleć o przebiegnięciu pierwszego maratonu, marzyłem, aby był on dla mnie wyjątkowy. Postanowiłem, że najlepszym miejscem na tę okoliczność będzie Puszcza Bydgoska, w której często trenuję. Może to dziwne, że wyjątkowość wiąże z miejscem, które tak dobrze znam. Jednak wynika to z tego, iż kocham biegać w lesie, eksplorując naturę, obserwując jej życie oraz to jak się zmienia. Puszcza Bydgoska oferuje ogrom pięknych, wymagających szlaków i ścieżek. Październikowy termin maratonu był mi bardzo na rękę, więc tegoroczne Biegi Puszczy Bydgoskiej były dla mnie idealną imprezą na maratoński debiut. W zasadzie bez żadnej namowy, a jedynie po przesłaniu wiadomości o tym, że się zapisałem, dołączył do mnie Konrad Różycki. Jego uczestnictwo, w tym jakże szczególnym dla mnie starcie, bardzo mnie ucieszyło! Konrad pomógł mi w stawianiu pierwszych biegowych kroków, przekazał i nadal przekazuje wiele cennych porad, przemyśl

Targety wyrobione, zamykam rok 2018 i otwieram bloga.

Cześć! :) Jestem Daniel i mieszkam w Bydgoszczy. Trenuję bieganie od nieco ponad półtora roku. Pierwszy raz pobiegłem 1 kwietnia 2017. Od pewnego czasu polubiłem również bardzo  jazdę na rowerze. Czasem pływam. Postanowiłem stworzyć to miejsce w sieci, ponieważ w przeciągu ostatnich kilku miesięcy otrzymałem wiele pozytywnych i inspirujących sygnałów od znajomych, jak również od samego siebie - sygnałów mówiących, iż chcę i powinienem coś pisać :) Zamierzam umieszczać tutaj szersze opisy treningów i planów, relacje ze startów, własne analizy i przemyślenia, technikalia dot. sprzętu biegowego. Wszystko to widziane okiem zawziętego amatora, który zakochał się w bieganiu wiosną 2017 roku. Amatora, który nie żyje po to, aby biegać, ale biega po to, aby lepiej żyć. Na opis biegowych początków, jak również samego siebie, przyjdzie czas - teraz pora na biegowe podsumowanie roku 2018! Najważniejsze info - targety udało się wyrobić! :) Ostatni z nich rzutem na taśmę przed imprezą ;) podc

XXVI Biegi Żnińskie - okraszona wspomnieniami licealisty relacja ze startu

Sam nie wiem od czego zacząć, ponieważ ilość wspomnień, które wiążę z miastem Żnin, jest ogromna. Wszystko za sprawą tego, iż chodziłem tu do szkoły średniej, a konkretnie I Liceum Ogólnokształcącego im. Braci Śniadeckich. Przemiło wspominam lata spędzone w tej szkole i darzę ją dużym sentymentem (musiałem zrobić sobie zdjęcie). Start w biegu na dystansie 10 kilometrów, odbywającego się podczas XXVI Biegów Żnińskich, miał być dla mnie sprawdzianem formy przed nadchodzącym maratonem. Zaplanowałem go wspólnie z moją trenerką, która pomogła mi wyznaczyć konkretny cel tempowy. Między innymi na jego podstawie będziemy mogli wyliczyć tempo startowe na Orlen Warsaw Marathon. Miałem pobiec pierwsze trzy kilometry w tempie 4:45min/km, kolejne trzy 4:35-4:40min/km, a ostatnie cztery poniżej 4:35min/km, w zależności od samopoczucia. A moje samopoczucie tego dnia określiłbym jako osobliwe :) ale dobre. Osobliwe, bowiem za sprawą 25-tych urodzin bydgoskiego, kultowego klubu Mózg i atmosfery, kt